Jak to ktoś ładnie ujął, na wieść o śmierci Roberta Antona Wilsona przez sieć przeszedł skurcz. Nic dziwnego, w końcu to Wilson już w latach 80. ubiegłego wieku pisał o sieci jako narzędziu pozytywnego sprzężenia zwrotnego, które na pożytek własnej narracji nazywał „spiskiem iluminackim”. Jeden z wyjątkowo aktywnych uczestników tego spisku, R U Sirius, tak napisał o śmierci Wilsona w magazynie internetowym 10 Zen Monkeys:
„Robert Anton Wilson miał niezły ubaw podczas swej pierwszej śmierci. Tak wielki, że chciał ją ponownie przeżyć. Pisał o niej w III tomie Kosmicznego spustu, który ukazał się w 1995 roku:
‚Jak podały wiarygodne źródła, umarłem 22 lutego 1994 roku – w rocznicę urodzin George’a Washingtona. W owej chwili nie czułem niczego niezwykłego. Całkiem beztrosko zasiadłem do maszyny, by dalej pracować nad powieścią Bride of Illuminatus. Jednak w porze lunchu, gdy odsłuchałem swą sekretarkę, osaczyły mnie telefony od Tima Learyego i innych przyjaciół, zasmuconych moją śmiercią i składających mojej rodzinie kondolencje. Pomyślałem, co u diabła!, i połączyłem się z internetem, gdzie wnet znalazłem swój własny nekrolog umieszczony na stronie Los Angeles Timesa: Wczoraj zmarł w swoim domu znany pisarz SF, Robert Anton Wilson. Przyczyną śmierci był najprawdopodobniej zawał. Pan Wilson miał 63 lat. Ciało zmarłego znalazła żona, Arlen. Wilson był autorem licznych książek, słynął z libertarianizmu, zamiłowania do technologii i absurdalnego poczucia humoru. Zostawił po sobie żonę i dwójkę dzieci.’
Wszystko wskazuje na to, że tym razem Wilson naprawdę opuścił swoją cielesną powłokę 11 stycznia o godzinie 4:50 (maniacy numerologii mogą coś wywęszyć w tych liczbach! hej, sam znalazłem „piątkę”).
Bob Wilson był prawdziwą skarbnicą niezwykłych pomysłów. Jego książki z trylogii Illuminatus!, Kosmiczny spust i Coincidance wypleniły ze mnie resztki dogmatyzmu. Pokazały mi świat pełen niesamowitych możliwości – przepastnych jak podróże kosmiczne i ukrytych w niewidzialnym świecie fizyki kwantowej. Wilson jak nikt inny potrafił ciąć ostrzem intelektu ludzi nadużywających bogactw i stanowisk. Posiadał też niezwykły talent do snucia opowieści, co widać nie tylko po stylu jego książek, ale i mnogości cytatów z Jamesa Joyce’a czy Ezry Pounda… obrazujących stopień zaawansowania ewolucyjnego ich autorów.
Rozpierała mnie duma, że jestem znajomym Roberta Antona Wilsona, czym wplątywałem się w masę niezręcznych sytuacji. Pewnego razu wysłałem mu czek za artykuł do pisma Mondo 2000, który nigdy do niego nie dotarł. Kiedy indziej na jakimś spotkaniu publicznym upadłem na kolana, całując jego „papieski” pierścień. (Wydawało mi się to wówczas całkiem zabawne.) Przede wszystkim jednak byłem wiernym słuchaczem jego tyrad o prawach Irlandczyków czy o Orsonie Wellesie. Kiedy z upływem czasu, stan zdrowia Wilsona znacznie się pogorszył w związku z męczącym go syndromem post polio, czytałem jego krótkie,zabawne e-maile, ze zwięzłym przesłaniem: „Hej, jeszcze nie umarłem”. Nie pamiętam, aby w którymkolwiek z nich Wilson użalał się nad sobą.
Pod koniec swego życia Wilson popadł w poważne tarapaty finansowe w związku z wysokimi kosztami leczenia. Rozeszła się o tym wieść w internetowej społeczności, która w ciągu zaledwie kilku dni uzbierała dla Boba 68 tysięcy dolarów. Pomogło mu to umrzeć w godnych warunkach, na jakie sobie z pewnością zasłużył. Słowa uznania należą się w tym kontekście dla ludzi z magazynu Boing Boing oraz Douglasa Rushkoffa, a także setek dobroczyńców.
Robert Anton Wilson uczył nas, że świat kieruje się regułą ‚być może’. Kto wie, być może więc istnieją jakieś zaświaty , a świadomość Boba krąży wokół nas wszystkich, którzy kiedyś pokochali jego słowa. Jeśli tak, nie wątpię, że Bob bardzo by się ucieszył, gdybyście teraz, dla uczczenia jego śmierci, zrobili coś pięknego, obrazoburczego i szalonego!”