
TAKE ME: Jak to jest z Okulturą? Zaczynaliście koło 1997 roku od prowadzenia strony internetowej poświęconej tzw. myśli transgresyjnej, czyli rozmaitym zjawiskom rzucającym wyzwanie kulturowemu status quo. Można było na niej przeczytać o kontrkulturze, okultyzmie, środkach zmieniających świadomość, radykalnej sztuce performance, muzyce industrialnej, modyfikacjach ciała… A wszystko to w czasach raczkującego Internetu w Polsce. Współtworzyliście zręby sieciowej społeczności osób zainteresowanych tym, co pomijane w tzw. kulturze dominującej. Ale wraz z rozwojem Internetu, staliście się bardziej namacalni. Założyliście własne wydawnictwo, publikujące książki w papierowej formie, które można dotknąć, powąchać, przeczytać. Skąd ten pomysł?
DARIUSZ MISIUNA: Z poczucia braku. W heroicznym okresie tworzenia się polskiej społeczności sieciowej sięgaliśmy po tematy, które w naturalny sposób nas inspirowały, a rzadko kiedy pojawiały się w obiegu medialnym. Przeważnie umieszczaliśmy na stronie Okultury przekłady tekstów czołowych anglojęzycznych przedstawicieli świata kontrkultury: Kathy Acker, Hakima Beya, Timothy’ego Leary, Terence’a McKenny, Genesisa P-Orridge’a. Wrzucałem do sieci też swoje eseje i artykuły, które pojawiały się w różnych pismach: od anarchistycznej Mać Pariadki, poprzez niezależno-muzyczną Antenę Krzyku, aż po wysokonakładowe magazyny Plastik i Wiedza Tajemna. Zazwyczaj były to teksty pionierskie. Lubiłem pisać o tematach wcześniej przemilczanych, traktowanych ze strachem lub pogardą, na przykład o ekstremalnych formach modyfikacji ciała, jak trepanacje czaszki, amputacje kończyn i skaryfikacje, substancjach psychodelicznych oraz hardcore’owym okultyzmie. Kilkanaście lat temu do rzadkości należały nawet artykuły o tatuażach, nie mówiąc już o tekstach na temat przezwyciężania swoich ograniczeń za pośrednictwem radykalnych ingerencji w ciało i umysł. Kiedy w magazynie muzycznym Plastik ukazał się cykl moich tekstów o modyfikacjach ciała, redakcję zasypały listy od rozjuszonych obywateli wypraszających sobie tego rodzaju „świństwa”. „Dziura w głowie, czyli szybka droga do oświecenia” – wielu osobom nie mieściło się w głowie, że można o czymś takim pisać.
TM: Obecnie to już norma. Na rynku prasy istnieje wiele magazynów poświęconych tatuażom i modyfikacjom ciała. Sieć roi się od takich stron. Telewizja emituje programy o tym na kanałach lifestyle’owych i przyrodniczych.
DM: To prawda. Kiedy w latach 90. jako tłumacz zachęcałem wydawców do publikowania przekładów dzieł Aleistera Crowleya, a redaktorom różnych czasopism podrzucałem artykuły na jego temat, w najlepszym razie widziałem na ich twarzach zdziwienie: Jak to, chcesz pisać o tym antychryście i sodomicie uprawiającym seks z kozami? Ludzi interesujących się niekonwencjonalnymi praktykami duchowymi można było policzyć na palcach rąk. W kraju chrześcijańskim, który ledwie co wyszedł z epoki komunizmu, każdy kto nie był ani komunistą ani chrześcijaninem, uchodził za satanistę lub freaka. Myślę, że również za sprawą moich tekstów, które trafiały na stronę Okultury, ta sytuacja uległa zmianie. Obecnie w sieci wszystko przejdzie. Młodzi ludzie nie posiadający tatuaży należą do mniejszości, Hyperreal – serwis poświęcony m.in. psychodelikom gromadzi tysiące użytkowników, a miłośników ezoteryki Aleistera Crowleya można znaleźć wśród urzędników, polityków i modelek.
TM: Skończyła się transgresja, zaczęła moda?
DM: W pewnym sensie tak. Ale nawet moda, jeśli chce być skuteczna kulturowo, musi zawierać w sobie potencjał transgresyjny, umiejętność stałego przezwyciężania samej siebie. Non stop nasze zmysły są bombardowane coraz mocniejszymi bodźcami noszącymi coraz gorętsze informacje. Trwa wojna o to, kto przykuje naszą uwagę. Znajdujemy się pod ostrzałem zaczepnych haseł. W wojnie tej współcześni producenci znaczeń, wydawcy, reklamodawcy, marketingowcy, internauci, dziennikarze posługują się strategią zaczerpniętą z zachodniej tradycji ezoterycznej. Wymyślają slogany rzucane w odbiorców niczym klątwy. Konstruują znaki magiczne, sigile, które stają się logami, znakami rozpoznawczymi danej firmy. Świat współczesny pełen jest demonów, pułapek zastawianych na nasze zmysły, tyle tylko że nie wymyśla się ich w wypełnionych dymem kadzideł świątyniach magicznych, ale w przeszklonych wieżowcach wielkich korporacji.
TM: Gdzie w tym wszystkim jest miejsce na wydawanie książek?
DM: Można powiedzieć, że książki są swego rodzaju reliktem, ale zarazem w świecie coraz bardziej zwirtualizowanych informacji dostarczają nam czegoś namacalnego, czegoś, co nie ulatnia się w chwili przeczytania, ponieważ zawsze można do nich wrócić. Książki posiadają też tzw. wartość dodaną, są zarazem przekaźnikiem znaczeń, jak i przedmiotem zmysłowym. Można je poczuć i na chwilę się zatrzymać. Pod tym względem ich anachroniczność bywa rewolucyjna. Pozwala nam wyrwać się z zaklętego kręgu wirtualnych wcieleń. W 2001 roku przeniosłem Okulturę ze sfery wirtualnej w świat namacalnych książek, ponieważ zaczęła mnie drażnić dysproporcja między natłokiem informacji w sieci a ich jakością. Postanowiłem wydawać to, co najlepsze, z szeroko pojmowanej tematyki rozwijania świadomości ciała i umysłu oraz samostanowienia o swoim losie.
TM: Skąd akurat takie zainteresowania?
DM: Właściwie zawsze interesowała mnie kwestia samoświadomości. Uczyłem się czytać na ilustrowanej książeczce Eryka Lipińskiego pod znamiennym tytułem Człowiek stwarza samego siebie i absurdalnych, surrealistycznych komiksach Baranowskiego. Bardzo wcześnie znalazłem się pod urokiem powieści Kafki, Huxleya i Dicka. Łączyło je przekonanie, że świat jest zupełnie inny, niż się nam wydaje. Jeśli więc chcemy się uwolnić z pęt niemożności, musimy przede wszystkim porzucić wszystko to, co uznajemy za oczywiste. „Kto nie oczekuje nieoczekiwanego, ten nie doczeka się tego”. Okultura wydaje książki, które koncentrują się na tych pytaniach: W jak dużej mierze należymy do siebie, a w jakiej części jesteśmy wytworami fantazji innych osób, robotami zaprogramowanymi przez społeczeństwo? Czy jestem panem moich zmysłów? Czy wszystko to tylko złudzenie? A nawet jeśli, to w jak dużej mierze mogę wpływać na bieg zdarzeń? Bycie panem własnego losu, jakkolwiek utopijne by się nie wydawało, to wspólny mianownik wydawanych przez nas książek. Niezależnie od tego, czy dotyczą one bardzo dziwacznych praktyk magicznych, reportaży socjologicznych, dzienników antropologicznych, psychodelików czy sztuki performance, każda z nich w pewnej mierze stawia przed czytelnikiem wyzwanie, by przyjrzał się swej egzystencji i stał się programistą swego życia.
Więcej w 5-tym numerze miesięcznika TAKE ME poświęconym Instynktowi.