25 maja w wieku 94 lat zmarła Leonora Carrington – brytyjska malarka, pisarka, surrealistka słynąca z barwnego życia, nietypowych skandali (smarowanie stóp musztardą w eleganckiej restauracji) i niezwykłych przepisów kulinarnych (jajecznica przygotowana z domieszką włosów swoich gości). Kobieta będąca meksykańskim symbolem feminizmu, partnerka Maxa Ernsta, koleżanka i nieokiełznana muza Picassa, Andre Bretona, Man Raya i Miro, żona meksykańskiego pisarza Renato Leduca i węgierskiego fotografa Emerica Weisza.

Jej życiowe losy splotły się również z Alejandro Jodorowskim, którego książkę „Mistrz i Czarownice” ostatnio przygotowujemy. Oto jej fragment:
Moja pobieżna wiedza na temat Leonory Carrington pochodziła z Antologie de l’humour noir André Bretona, gdzie znajdował się poniższy fragment: „Ci przyzwoici ludzie, którzy od dziesiątków lat zapraszali ją na obiad do wykwintnych restauracji, nadal nie mogli opanować zażenowania, kiedy odkrywali, że podczas rozmowy z nimi Leonora wdzięcznie zdejmowała buty i skrupulatnie pokrywała swoje stopy musztardą”.
Wiedziałem też, że była kochanką Maxa Ernsta. Kiedy za czasów reżimu Franco malarza uwięziono w Hiszpanii, przeżywała poważne załamanie i popadła w obłęd. Gdy wyzdrowiała, opisała swe przeżycia w Mémoires d’en bas. Od tego czasu zburzyła mur dzielący rozum od królestwa snu. Wśród malarzy meksykańskich była postacią mityczną, wcieleniem najbardziej radykalnego surrealizmu. Podczas jednej z imprez Luis Buňuel, uwiedziony pięknem Carrington i zachęcony powszechną opinią, że ma ona za nic moralność mieszczańską, zaproponował jej (we właściwym sobie bezceremonialnym stylu) pójście do łóżka. Nie czekając na odpowiedź, dał jej klucze do garsoniery, w której umościł sobie miłosne gniazdko. Powiedział, żeby przyszła tam nazajutrz o trzeciej po południu. Ale Leonora wpadła tam już o poranku. Zobaczyła rozgardiasz. Mieszkanie przypominało pokój w motelu. A ponieważ miała wtedy okres, skorzystała z tej sytuacji, umazała ręce krwią miesięczną i odcisnęła je na całej ścianie, tworząc oryginalną dekorację dla tej bezosobowej przestrzeni. Buňuel nigdy więcej nie odezwał się do niej.
Gdy przyjechałem do niej, do domu na ulicy Chihuahua, który miast fasady posiadał jedynie kamienną ścianę, wysokie okno i wąskie drzwi, ze zdziwieniem spostrzegłem, że cały się trzęsę. Byłem tak zawstydzony, że brakło mi śmiałości, by użyć dzwonka. Stałem jak zamurowany przez co najmniej pół godziny. Wiedziałem, że czeka na mnie, ale nie byłem w stanie podjąć jakiegokolwiek działania przed tym mieszkaniem przypominającym więzienie. Wreszcie przed domem zjawiła się drobna kobieta o silnym, pięknym ciele, ciągnąca wózek pełen warzyw, owoców i paczek papierosów.
„Czy to ty jesteś tym mimem, którego miał przysłać do nas Japończyk? Nazywam się Kati Horna. Jestem fotografką z Węgier, najstarszą przyjaciółką Leonory.”
(…)
Drzwi zazgrzytały i powoli się otwarły. Wszedłem do zimnego, mrocznego, nieprzyjemnego pokoju. Na piętrze ktoś pociągał za sznur, który podnosił zasuwę. Z suchością w ustach, zacząłem wchodzić po schodach. Skończyłem właśnie trzydzieści lat. A z tego, co wyczytałem u Bretona, Leonora urodziła się w 1907 roku, czyli musiała mieć pięćdziesiąt dwa lata. Obawiałem się, że spotkam staruchę, której cień przyjmuje kształt tarantuli. W tym okresie życia starość kojarzyła mi się z brzydotą.
Niezgorzej się zdziwiłem. Zobaczyłem jakąś istotę stojącą u szczytu schodów. Nie było to ciało, tylko raczej jakiś zarys sylwetki, zwiewny cień z dwoma krystalicznie lśniącymi oczami. Jej wzrok miał w sobie namacalność duszy. Mając do czynienia z tak intensywną obecnością, zrzuciłem z siebie wszelkie pozory i maski, niczym suche liście z drzewa. Zetknięcie się z takim umysłem było dla mnie czymś na kształt chrztu lub zanurzenia się w oceanie światła. Mój głos uległ zmianie, moim gestom została przywrócona dawno utracona delikatność, moja świadomość rozbłysła niczym ogień.
(…)
Leonora uśmiechnęła się i powiedziała szeptem: „Cicho. Nie zniszcz tajemnicy”. Po czym, na paluszkach wyszła z pokoju, a za chwilę wróciła z dwiema filiżankami herbaty i ciasteczkami. Przez chwilę sączyła napój słodzony miodem. Następnie podniosła tunikę, która okrywała ją aż po kostki i pokazała mi drobną rankę na łydce. Z dziecięcym wyrazem twarzy czarownicy zeskrobała strupa łyżeczką i napełniła ją kropelkami krwi. Następnie, nie uroniwszy ani kropli, nalała czerwoną ciecz do mojej filiżanki i kazała mi wypić. Sączyłem powoli i uważnie, tak jak uczono mnie podczas japońskiej ceremonii picia herbaty. Potem zaś, szperając w owalnym pudełeczku, wyciągnęła z niego nożyczki i obcięła mi paznokcie oraz kosmyk włosów. Włożyła je do woreczka, który nosiła na szyi.
„Teraz na pewno wrócisz” – powiedziała.
(…)
Schodząc tuż za mną po schodach, powiedziała mi jakby na pożegnanie: „Mam dziewięcioro drzwi. Otworzę ci te, do których zapukasz.”
Tej nocy nie mogłem zasnąć. Była trzecia rano, ale nadal miałem otwarte oczy. Leonora opętała mnie. Czułem jak płynie pod prąd w moim krwioobiegu. „Słyszałem jej głos dochodzący jakby z odległej przeszłości: „Przybądź, przybądź”. Ubrałem się, wyszedłem na dwór, zacząłem biec przed siebie do utraty tchu, dopóki nie znalazłem się przed jej domem. Po cichu otworzyłem drzwi przekazanym mi kluczem i bezszelestnie wszedłem po schodach na górę. Zauważyłem migoczący płomień świecy w miejscu, które służyło jej za pracownię. Usłyszałem jej głos recytujący litanię. Edra, jej pies stróżujący, zamachał ogonem i pozwolił przejść bez warknięcia. Ujrzałem Leonorę siedzącą na drewnianym tronie z oparciem w kształcie piersi anioła. Była naga. Miała na sobie tylko żydowski szal modlitewny. Jej niezmącony wzrok, zdawał się patrzeć prosto przed siebie w nieskończoność. Wyglądała jak galion na dziobie statku pochodzącego ze starożytnej cywilizacji. Opuściła świat rozumu. Dalej recytowała po angielsku, niewzruszona moją obecnością. Usiadłem na podłodze i nie odrywałem od niej wzroku. Wyzbyła się jakichkolwiek cech osobistych. Sprawiała wrażenie, jakby opętały ją równocześnie wszystkie kobiety, jakie kiedykolwiek istniały. Słowa wylewały się z jej ust niczym nieskończony strumień niewidzialnych insektów(…).
Książka ukaże się w Okulturze już niebawem a Leonorze życzymy wysokich lotów.