Kilkudziesięciominutowe wytchnienie zagwarantował Asmus Tietchens – bez wątpienia największe nazwisko w tej edycji CocArtu. I po raz kolejny po piątkowym koncercie Michaela Vorfelda oraz sobotnim – Ove Volquartza i Ray Kaczynskiego, wydawało mi się, że słucham wciągającej, wielowątkowej opowieści, sprawiającej wrażenie świetnie wyreżyserowanej a przecież powstającej ad hoc. W chłodnym, stalowobłękitnym świetle Tietchens wyglądał za pulpitem jak profesor, precyzyjnie dawkujący swoją wiedzę i doświadczenie będące owocem praktycznie półwiecza eksperymentów z dźwiękiem.
Jako przedostatni w sobotę wystąpił Philippe Petit, który w towarzystwie dwojga z muzyków PAS zaserwował pełne zanurzenie w pulsującej analogowej magmie szumów i trzasków, okraszonej okazjonalnie pojedynczymi dźwiękami instrumentów strunowych. Petit spiętrzył multum sygnałów do takiego poziomu, że pod koniec koncertu dawało to już do myślenia, czy soundsystem uniesie taki ładunek. Nie oszczędzał się również sam artysta, miotając się za gramofonami, co w nieco zabawny sposób kontrastowało energetycznie z raczej leniwie snującymi się z głośników dźwiękami.
W finałowym koncercie III edycji festiwalu swoją kompozycję „Digital Black” zaprezentował O/R (Optical Reader) – nowy projekt Todda Cartera i Raymonda Salvatore Harmona. Obu artystom w trakcie występu przyszło zmagać się z problemami technicznymi – szwankował sprzęt Cartera a w drugiej części setu awarii uległ jeden z trzech projektorów, z których korzystał Harmon. Nie zrażeni kłodami jakie rzucała im pod nogi technika, nie przerwali występu, w którym udało się przemycić unikalną, cofającą w czasie atmosferę nagrań Sun Ra, skąpanych w oszałamiających manipulacjach Harmona.
Ci, dla których CocArt zakończył się na afterparty, mogli jeszcze zobaczyć Wiktora Skoka, wymiatającego z parkietu „kłopotliwy element” wulgarnym techno-industrialem (w tym miejscu serdecznie pozdrawiamy kolegę Słodkowskiego Jędrzeja!) o 3:00 nad ranem (po zmianie czasu). Przyznam szczerze, że nie wiem czy wypełnione półprzytomnymi, hip-hopowymi zombiakami, próbującymi po północy kasować za wjazd na dawno skończoną imprezę (znowu nieudana próba skoordynowania dwóch eventów jednego wieczora) eNeRDe było najlepszą lokalizacją dla zwieńczenia festiwalu o tym profilu i na tym poziomie. Trochę szkoda, że przez dłuższy czas najlepszy w Toruniu klub z tzw. aspiracjami i bardzo ciekawym dossier, zalicza obecnie tak drastyczną zniżkę formy.
Na ogólny obraz festiwalu miało to na szczęście znikomy wpływ. Impreza zainicjowana przez obu Rafałów, nabrała już konkretnego rozmachu i jest formalnie ewenementem wśród wydarzeń artystycznych nie tylko w regionie. Poziom organizacji i przede wszystkim klasa artystów to absolutna festiwalowa czołówka. Trudno o lepszą wizytówkę dla toruńskiego Centrum Sztuki Współczesnej. Pozostaje życzyć sobie dalszego podążania tym ambitnym tropem przy kolejnych – oby było ich jak najwięcej – edycjach.